Zje pani obiad, nakryć do stołu? Czy się pani boi?"
Dramat Czarnobyla ("chcę zaświadczyć, że moja córka umarła na Czarnobyl"). Przewałkowany na wiele sposobów, nieustannie budzący emocje. Te dobre i te złe, choć dziwnie pisać o... dobrych (fascynacja, ciekawość, respekt — to zdecydowanie lepsze określenia). Popularne, w tej chwili ogólnodostępne, hardcorowe wycieczki do Czarnobyla jeszcze nie tak dawno uważałam za niebanalną formę ekstremalnego podróżowania i szansę sfotografowania oryginalnego miejsca-widma. Po przeczytaniu Czarnobylskiej modlitwy jawią mi się jako totalna głupota i brak szacunku dla osób, które naprawdę ucierpiały w katastrofie. Strażaków, co to w zwykłych strażackich kurtkach jechali ugasić radioaktywny pożar. Kobiet, które dotykały napromieniowanych ciał swoich mężów-bohaterów. Rolników, którzy nie rozumieli, czemu nie mogą zebrać plonów z własnego pola. A wszystko tego roku tak obrodziło! Dzięki Swietłanie Aleksijewicz czarnobylska katastrofa stała się katastrofą jednostki. Autorka bardzo delikatnie, choć stanowczo dosięga pomarszczonych palców, zaciśniętych na cudzych zapłakanych oczach, i odsłania ludziom twarze. Słucha każdego szlochu. Daje się wygadać, wypłakać, może nawet wyspowiadać w ucho całego świata. Bo to nie zmutowane zwierzęta pozostały w okolicach czarnobylskiej zony, a prawdziwi, żywi ludzie, dla których nie liczyły się śmiercionośne wyniki z dozymetrów, a jedynie stoły i krzesła, drzwi domów, pamięć i przywiązanie. Jak mieli zrozumieć, że wszystko to, na co codziennie patrzą i czego się chwytają, należy porzucić, bo jest skażone. Przeklęte. Nawet jeśli wygląda i smakuje tak samo, jak wczoraj.
Aleksijewicz dotyka napromieniowanej ziemi, każdego świętego obrazka w
opuszczonych domach, każdej butelki mleka, którego nie można było pić. A robi to ich palcami, mówi ich głosem. Czarnobylska modlitwa to zbiór bolesnych monologów lecących jak pociski, co trafiają prosto w serce! Mówią, że Czarnobyl gorszy był od wojny, bo jak walczyć i z czym, kiedy nie widać wroga ("Pojawił się u nas inny wróg... Wrogowie... Zabijały nas skoszona trawa, złowiona ryba, upolowana zwierzyna. Jabłko..."). Wobec czego buntować się, kiedy skóra schodzi z ciała płatami, wypadają włosy, dzieci umierają po urodzeniu. "Wszystko było jedną wielką raną (...) Podnoszę jego rękę, a kość się rusza, chwieje, oderwała się od ciała. Kawałki płuca, wątroby wypadały przez usta... Owijałam rękę bandażem i wsuwałam mu do ust wszystko to, co z niego wyjmowałam" — trzeba mieć mocne nerwy, by to czytać, ale chyba nieludzką siłę, aby przeżyć.
Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że "Czarnobyl" to nie tylko Ukraina, nie tylko Rosja... Również po stronie białoruskiej rozegrał się pokatastroficzny dramat ("W gazetach pisano, że na szczęście wiatr wiał w drugą stronę... Nie na miasto... Nie na Kijów... Nikt jeszcze nie wiedział... Nie domyślał się, że wiał na Białoruś..."). Choroby, śmierci, przymusowe przesiedlenia. O tym słucha i pisze Aleksijewicz. Od relacji ze szkolnych ławek po słowa osób, które wiedziały szybciej od innych, że trzeba zamykać lufty, myć włosy, czyścić podłogi. A niewidzialny wróg dosięgał bezgłośnie i bezwzględnie. Likwidatorzy, żony strażaków, nauczyciele, babulinki, które nie chciały opuszczać swoich starych chat, inżynierowie i naukowcy. Chór dzieci! Wszyscy równi w swojej bezsilności. Płakać się chce czytając niektóre (niemal wszystkie!) relacje świadków, do których dociera autorka. Uwierzcie mi, nie spotkałam się jeszcze z reportażem dźwigającym tak olbrzymi i autentyczny ciężar emocji.
"Po Czarnobylu...
Na wystawie dziecięcych rysunków: bocian chodzi po czarnym polu...
I podpis: Bocianowi nikt nie powiedział."
Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że "Czarnobyl" to nie tylko Ukraina, nie tylko Rosja... Również po stronie białoruskiej rozegrał się pokatastroficzny dramat ("W gazetach pisano, że na szczęście wiatr wiał w drugą stronę... Nie na miasto... Nie na Kijów... Nikt jeszcze nie wiedział... Nie domyślał się, że wiał na Białoruś..."). Choroby, śmierci, przymusowe przesiedlenia. O tym słucha i pisze Aleksijewicz. Od relacji ze szkolnych ławek po słowa osób, które wiedziały szybciej od innych, że trzeba zamykać lufty, myć włosy, czyścić podłogi. A niewidzialny wróg dosięgał bezgłośnie i bezwzględnie. Likwidatorzy, żony strażaków, nauczyciele, babulinki, które nie chciały opuszczać swoich starych chat, inżynierowie i naukowcy. Chór dzieci! Wszyscy równi w swojej bezsilności. Płakać się chce czytając niektóre (niemal wszystkie!) relacje świadków, do których dociera autorka. Uwierzcie mi, nie spotkałam się jeszcze z reportażem dźwigającym tak olbrzymi i autentyczny ciężar emocji.
"Po Czarnobylu...
Na wystawie dziecięcych rysunków: bocian chodzi po czarnym polu...
I podpis: Bocianowi nikt nie powiedział."
Ale zanim powstał powyższy tekst, pomyślałam, że... nie da się
tego opisać, więc naprawdę nie wiem, co tu robię. Przetwarzałam tę
książkę w sobie od miesiąca. Dławiłam się, zaciskałam zęby, każdego dnia
kartkowałam ją na nowo, jakbym nie mogła uwierzyć w to, co tam
znalazłam. Chciałabym ułatwić sobie ten moment, w którym napiszę, jak bardzo było to przejmujące, wielkie, inne niż wszystko, co do tej pory czytałam o Czarnobylu.
Ale jak to ułatwić? W zderzeniu z takimi reportażami potrzeba ogromnego
hartu pióra, by niejako oddać im cześć (jakkolwiek patetycznie to
brzmi) bez mazgajenia się i zbędnej przesady. Chyba nie potrafię nie
mazgaić się, gdy czytam: "Nawet nie czułam kopnięć pod sercem... Chociaż byłam już w szóstym miesiącu... Myślałam, że skoro jest we mnie, moja malutka, to jest chroniona (...) Pokazali mi ją... Dziewczynka... Dziecko wyglądało na zdrowe. Rączki, nóżki... Ale miała marskość wątroby... W wątrobie dwadzieścia osiem rentgenów... Wrodzona wada serca... Po czterech godzinach powiedzieli mi, że dziewczynka umarła". A więc mazgaję się i piszę. Właśnie
tak. Poprzez swoje mikre zdolności wyrazu. Poprzez zaciśnięte zęby i
gardło. A w każdym zdaniu czai się przeżycie. Jak u Aleksijewicz.
Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości
Swietłana Aleksijewicz
Wydawnictwo Czarne
Rok wyd. 2012
s. 288