Chciałem podzielić się nasieniem z jak największą liczbą kobiet.
To było moje największe marzenie: mieć dużo dzieci."
W dzisiejszych czasach coraz mniej kontrowersji wzbudza metoda in vitro, w niektórych krajach (jak Holandia) stała się intratnym interesem — podobnie jak i dawstwo nasienia, a dzieci z probówki nie tylko dowiadują się o swoim pochodzeniu, ale również nie boją się do niego przyznać. Może w latach 80. nie było łatwo powiedzieć własnemu dziecku, że pochodzi od dawcy, ale nie brakowało kobiet chętnych do poczęcia w warunkach laboratoryjnych, a odpowiednie kliniki (za odpowiednią opłatą) gwarantowały im nie tylko skuteczny sposób na posiadanie potomstwa, ale również możliwość wyboru konkretnych cech dawcy. Ci zaś otrzymywali pełną anonimowość, bo ustawy mówiące o jej zniesieniu miały dopiero wejść w życie. W ten sposób dziecko nie mogło dowiedzieć się, kim jest jego ojciec, a ojciec nie musiał kłopotać się w przyszłości z niechcianym potomkiem. Pełne zaufanie, którymi kobiety darzyły lekarzy (że spełnią ich oczekiwania, dobiorą odpowiedniego dawcę, czy nawet nie pomylą nasienia) zdaje się godne podziwu. Lub politowania — bo to zaufanie dawało medykom pole do popisu.
Nie tak dawno wybuchła głośna afera dotycząca nadużyć w stosowaniu w latach 80. metody in vitro w jednej z holenderskich klinik, w Barendrechcie — klinice Jana Karbaata. Kamil Bałuk swoim wyczulonym reporterskim okiem śledzi losy poszkodowanych matek i dorosłych już dzieci, które padły ofiarami błędu, pomyłki lub zamierzonych nieetycznych działań, w wyniku których z jednego dawcy urodziło się około 200 dzieci. Gdy matki zaczęły powoli orientować się, że zamiast blond aniołków, które miały przypominać ich oficjalnych ojców (doktor Kaarbat obiecywał dobrać odpowiedniego dawcę), rosną im ciemnoskóre dzieci z dość egzotyczną urodą, były, łagodnie mówiąc, dość zaniepokojone. Jednak to dzieci, już dorosłe, uświadomione, że zostały poczęte poprzez in vitro, rozpoczęły własne śledztwo. Postanowiły nie tylko poszukać ich biologicznego ojca, ale również... siebie nawzajem. Odnajdywali się w programach telewizyjnych, w grupie na Facebooku, gdzie nazwali siebie — czyli dzieci z tego samego dawcy — Połówkami. Łatwo było się rozpoznać, bo wszyscy mieli podobną, surinamską urodę i wszyscy zostali poczęci w... klinice Jana Karbaata. Szybko odnalazł się również dawca. Mężczyzna z zespołem Aspergera, który wymarzył sobie być stwórcą, bogiem w ludzkiej skórze. Z nieskrywaną przyjemnością spotykał się i korespondował z odnalezionymi licznymi potomkami, szukając u nich własnych cech i opowiadając im o swoim życiu. Nawet tym, którzy nie chcieli tego słuchać.
Reportaż Kamila Bałuka nie tylko dotyka bulwersującego tematu, który sam w sobie jest interesujący, ale posiada też niezłą sensacyjną otoczkę. Autor powoli i metodycznie zdradza kolejne etapy śledztwa, dając głos wszystkim zainteresowanym. Stara się dotrzeć do starszego już doktora Karbaata, spotkać osobiście z Dawcą S., z którym od dawna koresponduje. Jednak najwięcej miejsca w jego książce zajmują... one. Dzieci z dawcy. To o ich losach i emocjach związanych z całą sytuacją pisze najszerzej. W sumie są najważniejszymi bohaterami tej historii. Nie ukrywam, że mnie samą ciekawiła postać Jana Karbaata, lekarza, który nie miał skrupułów pobierać materiał od nie do końca zdrowych dawców, mieszać go i oszukiwać kobiety, nie ponosząc za to żadnej odpowiedzialności. To on bawił się w Boga. I to o nim, jak i o innych zamieszanych w sprawę działania kliniki było tu najmniej.
Nie tak dawno wybuchła głośna afera dotycząca nadużyć w stosowaniu w latach 80. metody in vitro w jednej z holenderskich klinik, w Barendrechcie — klinice Jana Karbaata. Kamil Bałuk swoim wyczulonym reporterskim okiem śledzi losy poszkodowanych matek i dorosłych już dzieci, które padły ofiarami błędu, pomyłki lub zamierzonych nieetycznych działań, w wyniku których z jednego dawcy urodziło się około 200 dzieci. Gdy matki zaczęły powoli orientować się, że zamiast blond aniołków, które miały przypominać ich oficjalnych ojców (doktor Kaarbat obiecywał dobrać odpowiedniego dawcę), rosną im ciemnoskóre dzieci z dość egzotyczną urodą, były, łagodnie mówiąc, dość zaniepokojone. Jednak to dzieci, już dorosłe, uświadomione, że zostały poczęte poprzez in vitro, rozpoczęły własne śledztwo. Postanowiły nie tylko poszukać ich biologicznego ojca, ale również... siebie nawzajem. Odnajdywali się w programach telewizyjnych, w grupie na Facebooku, gdzie nazwali siebie — czyli dzieci z tego samego dawcy — Połówkami. Łatwo było się rozpoznać, bo wszyscy mieli podobną, surinamską urodę i wszyscy zostali poczęci w... klinice Jana Karbaata. Szybko odnalazł się również dawca. Mężczyzna z zespołem Aspergera, który wymarzył sobie być stwórcą, bogiem w ludzkiej skórze. Z nieskrywaną przyjemnością spotykał się i korespondował z odnalezionymi licznymi potomkami, szukając u nich własnych cech i opowiadając im o swoim życiu. Nawet tym, którzy nie chcieli tego słuchać.
Reportaż Kamila Bałuka nie tylko dotyka bulwersującego tematu, który sam w sobie jest interesujący, ale posiada też niezłą sensacyjną otoczkę. Autor powoli i metodycznie zdradza kolejne etapy śledztwa, dając głos wszystkim zainteresowanym. Stara się dotrzeć do starszego już doktora Karbaata, spotkać osobiście z Dawcą S., z którym od dawna koresponduje. Jednak najwięcej miejsca w jego książce zajmują... one. Dzieci z dawcy. To o ich losach i emocjach związanych z całą sytuacją pisze najszerzej. W sumie są najważniejszymi bohaterami tej historii. Nie ukrywam, że mnie samą ciekawiła postać Jana Karbaata, lekarza, który nie miał skrupułów pobierać materiał od nie do końca zdrowych dawców, mieszać go i oszukiwać kobiety, nie ponosząc za to żadnej odpowiedzialności. To on bawił się w Boga. I to o nim, jak i o innych zamieszanych w sprawę działania kliniki było tu najmniej.
Wszystkie dzieci Louisa
Kamil Bałuk
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Rok wyd. 2017
s. 304