Trzysta sześćdziesiąt osiem. Nie trzysta sześćdziesiąt sześć."
Być może nie wszyscy słyszeli jeszcze o Lampedusie — włoskiej wyspie leżącej na Morzu Śródziemnym, między Sycylią a Tunezją. Jeśli ktoś słyszał, to może nie w kontekście, który pierwszy nasuwa się na myśl (szczególnie w obliczu ostatnich wydarzeń w Europie). A jeśli w kontekście, to może zna również reportaż Stefana Libertiego Na południe od Lampedusy. Podróże rozpaczy wydany przez wydawnictwo Czarne, i wie, że Lampedusa — ta zjawiskowa wyspa pełna złotych plaż i turkusowej wody, od pewnego czasy stanowi cel afrykańskich imigrantów. Dopływają oni na Lampedusę uciekając przed wojną i uciskiem, i... tracą nadzieję. Bowiem to nie Lampedusa jest ich ziemią obiecaną. Lampedusa to dla niektórych dopiero początek. Albo koniec. Szczególnie dla tych, którzy trafili na wyspę w niebieskich workach. Trupy, trupy, trupy — pisze Jarosław Mikołajewski w swoim Wielkim przypływie. Choć to wcale nie o trupach pisze. Jego literacki reportaż jest o czymś więcej. Jest o ludziach stamtąd. O wyspie spętanej milczącą "zmową". Wyspie, która nie chce być kojarzona z plażami pełnymi ciał topielców, więc trochę udaje. Udaje, że nie ma problemu z uchodźcami, podczas gdy nocą przybrzeżne straże zwożą pełne łodzie ludzi. Na martwe ciała brakuje ziemi na wyspie.
Mikołajewski przeciska się. Chce pisać o Lampedusie, gdy nie ma na niej uchodźców. Chce pisać o łzach lekarza, który przez wiele nocy był wzywany na pomost do przypływających. O szpitalu żółwi, o wykorzenieniu historycznej świadomości rodowitych mieszkańców, o artystach, działaczach, księdzu, zwykłych ludziach, których zna z imienia i nazwiska. Którzy machają mu na ulicy i pozdrawiają "Ciao, straniero". I właśnie o nich pisze. O nich na tle problemu, z którym zderza się Lampedusa. Tubylcy denerwują się, że na ich wyspę przyjeżdżają dziennikarze, aby pisać o śmierci, podczas gdy oni robią wszystko, aby utrzymać się z turystyki. Dręczy ich stereotyp, jakim naznaczyła Lampedusę Europa. Uchodźcy to jedno (a przecież mieszkańcy im pomagają, ratują!), a codziennie życie to co innego. Krajobraz Lampedusy to nie tylko trupy imigranckich kutrów, które morze wyrzuca na brzeg. To także jej piękno i piękno jej mieszkańców.
Z pewnym zadumaniem czytałam reportaż Mikołajewskiego. Jego styl jest bardzo literacki, gdzieniegdzie liryczny, ale i miejscami bardzo rzeczowy. Autor nie przeciąga, nie namnaża niepotrzebnej treści. Kreśli zwięzły (ale nie — skromny!) tekst o tym, co może z pozoru wydaje się mniej ważne. Bo kogo może obchodzić niejaki Giovanni, który kopiuje Caravaggia, podczas gdy tuż obok dzieje się prawdziwa tragedia. W tym wszystkim jest jednak pewna "nić", coś, co łączy, a może coś, czego brakuje. Mikołajewski poprzez te swoje odniesienia ukazuje właśnie to wszystko, co warto o Lampedusie wiedzieć. Nie potrzebuje przy tym wielu słów, ni pokaźnej ilości stron. Wszystko tu zmieścił, a na koniec podsumował dziwnym, ale poruszającym, przy tym nieco autobiograficznym zabiegiem poetyckim. O Chrystusie, i o mostach, o mistrzostwach świata. O wyspie. I może też o tym, czego brakuje, albo co jest. Tyle że niewidzialne.
"tutaj patrzcie proszę kończy się but
a tu zaczyna się wyspa
z buta na wyspę
można płynąć tylko promem
ale już niedługo
tylko promem
bo już niedługo
ach jak niedługo
boże jak niedługo
będzie tutaj most"
Ja mogę mieć mu tylko za złe, że czegoś nie dopowiedział. Że coś zachował tylko dla siebie. Że prywatnie, osobiście to wszystko przeżył, a dla czytelnika zrobił tych przeżyć dużą selekcję. Szkoda. A może to właśnie powinno wystarczyć.
Wg mojej skali 4/5
Wielki przypływ
Jarosław Mikołajewski
Wydawnictwo Dowody na Istnienie
Rok wyd. 2015
s. 136
Książka przeczytana w ramach wyzwań:
82 KSIĄŻKI (4)