"Siedzę z rękami na kolanach w izbie drewnianego domu,
drobna, stara kobieta inwokuje modlitwę w ginącym języku,
a na mojej głowie pali się ogień."
"Przeszywano mnie energią różnej proweniencji: kosmiczną, boską, osobistą, energią ziemi i powietrza, energią wody i ognia. Przyzywano do pomocy duchy przodków, wyganiano demony, przywoływano demony, mierzono kolor i intensywność aury, wbijano w moje ciało ostrza, okadzano mnie dymem, modlono się nade mną i czyniono wiele innych rzeczy, których teraz nie pamiętam..." Zaklęcia, modlitwy, łatanie aury i wypędzanie ducha z przedniego koła auta. Wizyty u wszelkiej maści uzdrowicieli, znachorów, bioenergoterapeutów, ekstrasensów, szeptunek, szamanów, wróżów, wreszcie nawet u karpackiego czarownika. Tym zajmował się Przemek Kossakowski. Wykrywano u niego rozmaite choroby, leczono choroby, wykrywano nowe, i tak na przemian. Zjechał Polskę, Ukrainę, Rosję i Bałkany. Odnalazł największych i najbardziej wiarygodnych cudotwórców, odwiedzał typowych wiejskich szarlatanów. Ile to trzeba mieć odwagi (lub braku wyobraźni), by dobrowolnie oddać się w ich ręce. Jaką ciekawość i otwartość, albo prozaiczne: nic do stracenia. Cięte bańki, palenie lnu na głowie, chodzenie po rozżarzonych węglach, okładanie wnętrznościami zwierząt, czy nakłanianie do głaskania włochatego ptasznika, który służył jako neuroprzekaźnik - dotąd wzdrygam się na samo wspomnienie, ilu wymyślnym zabiegom poddał się Kossakowski, a jak wielu mistrzów medycyny niekonwencjonalnej wciskało mu jawny kit. To co? Zaczynamy? Ja zacznę od tego, co mnie rozbroiło i w pełni przekonało, że warto tę książkę jednak przeczytać. "A po co mi dyplom, ja się pytam, skoro ja mam ukończony kurs i energią dysponuję z kosmosu?"
Bo to nie będzie poważna parapsychologiczna rozprawa, ani poważny reportaż, ani nic na kształt przewodnika po miejscach cudownych uzdrowień, włączając w to adresy ludzi, których ręce leczą. To będzie pełna dowcipu i ironii, lekka relacja z nagrywania programu dla TTV. Wprawdzie o rzeczach nadzmysłowych, albo nawet bardzo przyziemnych, o ludziach, którzy misje swoje traktują naprawdę serio - a jednak zabawna, choć przecież raczej prześmiewcza. Przemek Kossakowski wybiera się na dokumentację o uzdrowicielach. Jego materiał zyskuje aprobatę i Przemek dostaje propozycję prowadzenia programu, który telewizja wyemituje potem jako Kossakowski. Szósty zmysł. I tu zaczyna się to całe szaleństwo. Nie widziałam tego programu. Trochę żałuję, bo wszystko to, co zostało opisane, musiało być o wiele atrakcyjniejsze na wizji. Gdybym jednak miała wybierać formę przekazu, bezwzględnie wybrałabym książkę. Pobudza wyobraźnię i wprowadza pewną mistykę w to wszystko, co na żywo może wydawać się tandetne, może nawet obciachowe i zwyczajnie śmieszne. Kossakowski nie zanosi się śmiechem perfidnym, ni złośliwym. Kossakowski sobie żartuje i robi to często w sposób miło głupkowaty, wręcz sympatyczny i życzliwy, tak że nikt nie miałby sumienia się o ten jego żart na niego gniewać.
drobna, stara kobieta inwokuje modlitwę w ginącym języku,
a na mojej głowie pali się ogień."
"Przeszywano mnie energią różnej proweniencji: kosmiczną, boską, osobistą, energią ziemi i powietrza, energią wody i ognia. Przyzywano do pomocy duchy przodków, wyganiano demony, przywoływano demony, mierzono kolor i intensywność aury, wbijano w moje ciało ostrza, okadzano mnie dymem, modlono się nade mną i czyniono wiele innych rzeczy, których teraz nie pamiętam..." Zaklęcia, modlitwy, łatanie aury i wypędzanie ducha z przedniego koła auta. Wizyty u wszelkiej maści uzdrowicieli, znachorów, bioenergoterapeutów, ekstrasensów, szeptunek, szamanów, wróżów, wreszcie nawet u karpackiego czarownika. Tym zajmował się Przemek Kossakowski. Wykrywano u niego rozmaite choroby, leczono choroby, wykrywano nowe, i tak na przemian. Zjechał Polskę, Ukrainę, Rosję i Bałkany. Odnalazł największych i najbardziej wiarygodnych cudotwórców, odwiedzał typowych wiejskich szarlatanów. Ile to trzeba mieć odwagi (lub braku wyobraźni), by dobrowolnie oddać się w ich ręce. Jaką ciekawość i otwartość, albo prozaiczne: nic do stracenia. Cięte bańki, palenie lnu na głowie, chodzenie po rozżarzonych węglach, okładanie wnętrznościami zwierząt, czy nakłanianie do głaskania włochatego ptasznika, który służył jako neuroprzekaźnik - dotąd wzdrygam się na samo wspomnienie, ilu wymyślnym zabiegom poddał się Kossakowski, a jak wielu mistrzów medycyny niekonwencjonalnej wciskało mu jawny kit. To co? Zaczynamy? Ja zacznę od tego, co mnie rozbroiło i w pełni przekonało, że warto tę książkę jednak przeczytać. "A po co mi dyplom, ja się pytam, skoro ja mam ukończony kurs i energią dysponuję z kosmosu?"
Bo to nie będzie poważna parapsychologiczna rozprawa, ani poważny reportaż, ani nic na kształt przewodnika po miejscach cudownych uzdrowień, włączając w to adresy ludzi, których ręce leczą. To będzie pełna dowcipu i ironii, lekka relacja z nagrywania programu dla TTV. Wprawdzie o rzeczach nadzmysłowych, albo nawet bardzo przyziemnych, o ludziach, którzy misje swoje traktują naprawdę serio - a jednak zabawna, choć przecież raczej prześmiewcza. Przemek Kossakowski wybiera się na dokumentację o uzdrowicielach. Jego materiał zyskuje aprobatę i Przemek dostaje propozycję prowadzenia programu, który telewizja wyemituje potem jako Kossakowski. Szósty zmysł. I tu zaczyna się to całe szaleństwo. Nie widziałam tego programu. Trochę żałuję, bo wszystko to, co zostało opisane, musiało być o wiele atrakcyjniejsze na wizji. Gdybym jednak miała wybierać formę przekazu, bezwzględnie wybrałabym książkę. Pobudza wyobraźnię i wprowadza pewną mistykę w to wszystko, co na żywo może wydawać się tandetne, może nawet obciachowe i zwyczajnie śmieszne. Kossakowski nie zanosi się śmiechem perfidnym, ni złośliwym. Kossakowski sobie żartuje i robi to często w sposób miło głupkowaty, wręcz sympatyczny i życzliwy, tak że nikt nie miałby sumienia się o ten jego żart na niego gniewać.
"Już wiesz, prawda?" Kossakowski nie zdradza w ciągu tych 400 stron, że nie szuka tylko zwykłej sensacji, którą będzie mógł pokazać w TV, mimo że te kilkumiesięczne eskapady wiele go kosztują i wymagają sporo odwagi. Dopóki nie docieramy do fragmentu o szamanach z Ułan Ude, do buriackich szamanek w adidasach i złotych łańcuchach, dopóki nie krzywimy się i nie myślimy: "wystarczy, już mógł to sobie Kossakowski darować". Bo dobrze wiemy, że nie mógł, że tam dzieje się coś innego. I tam pojawia się ta powaga skrywana przez cały czas pod zawadiacką postawą autora. Zwykłego chłopaka zaglądającego przecież w światy zupełnie nieznane, mroczne, może nawet niezwykle groźne. Padają słowa: "szukałem przejścia". I przypominamy sobie Kossakowskiego patrzącego przez dziurę w podłodze swojego auta, jakby już tam szukał tej drugiej nadzmysłowej strony. Może wtedy ufamy mu bardziej? Mi Na granicy zmysłów naprawdę przypadło do gustu. Niekoniecznie ze względu na tematykę i szczególne zainteresowanie podobnymi praktykami leczenia, jakim poddawał się Kossakowski, a bardziej na formę przekazu. Nie muszę tego oglądać, już wszystko "widziałam".
Wg mojej skali 4,5/5
Na granicy zmysłów
Przemek Kossakowski
Wydawnictwo
Otwarte
Rok wyd. 2014
s. 403
Książka przeczytana w ramach wyzwań:
104 KSIĄŻKI (4)