Obiecałam Wam i sobie stworzyć listę dziesięciu książek mojego życia (ostatnio popularne to). Nie jestem szczególnie przekonana do tworzenia zestawień tytułów ulubionych książek, bo różne książki w życiu czytamy na różnych etapach życia i takiego wyboru moglibyśmy dokonywać co dobrych kilka lat. Do tego przydałby się podział gatunkowy i inne takie zawężenia, aby nie było to zbyt trudne i przy okazji zbyt bolesne (bo co jak mi się jeden Hesse nie zmieści do spisu?). Ja z tym problemu jednak nie mam. U mnie od masy lat na tym szczytnym podium kilka tytułów tkwi niezmącenie i jakoś z piedestału zejść nie myślą. To książki-głazy. Takie co to, albo raz (a dobrze) przywaliły, albo ciągle gdzieś tam jeszcze twardo leżą i wsiąkają w głowę, jakby nie mogły z niej po prostu wypaść.
Zaznaczę, że nie ma w nich książek dla dzieci. Nie żebym nie znała i nie czytała. Dzieci z Bullerbyn i Szatana z siódmej klasy znałam niemal na pamięć, ale nie sądzę, by były bardziej przełomowe niż Wakacje z duchami, czy Emilka ze Srebrnego Nowiu (nie, nie Ania z Zielonego Wzgórza). Lubiłam i tyle. Pisząc o książkach życia, mam na myśli te, które coś we mnie zmieniły, uderzyły jakoś, szczególnie oddziałały. Chodzi o oddziałanie wyjątkowe, bo w sumie wiele książek posiada podobne właściwości.
Oto i wybrańcy:
Zaznaczę, że nie ma w nich książek dla dzieci. Nie żebym nie znała i nie czytała. Dzieci z Bullerbyn i Szatana z siódmej klasy znałam niemal na pamięć, ale nie sądzę, by były bardziej przełomowe niż Wakacje z duchami, czy Emilka ze Srebrnego Nowiu (nie, nie Ania z Zielonego Wzgórza). Lubiłam i tyle. Pisząc o książkach życia, mam na myśli te, które coś we mnie zmieniły, uderzyły jakoś, szczególnie oddziałały. Chodzi o oddziałanie wyjątkowe, bo w sumie wiele książek posiada podobne właściwości.
Oto i wybrańcy:



Idiota, Fiodor Dostojewski - męczyłam go codziennie do śniadania przez pierwszy rok studiów, bo uznałam, że Idiotę przeczytać muszę. Tak, to było coś. Jak już się wczytałam, nie mogłam przestać. Może był to kolejny mój idealistyczny wymysł, ale na dobre mi wyszedł. Poza tym ja rosyjskich pisarzy ubóstwiałam. Dostojewski, Tołstoj, Turgieniew. Annę Kareninę czytałam do porannych płatków owsianych z jabłkiem i cynamonem.
Gra w klasy, Julio Cortázar - to z kolei mogę śmiało uznać biblią moich młodych lat. Czytałam trzy razy. Z namaszczeniem. I według klucza, i normalnie, i znowu według klucza. Byłam w Grze w klasy na całego zakochana. Moja twórczo-romantyczna dusza tamtych lat znalazła w Cortázarze swojego prawdziwego guru. Uwielbiałam te jazzowe płyty i zielone świece. To jak Oliveira opisywał Magę. Cała ta artystyczna bohema, intelektualizm, muzyka, malarstwo - to wszystko było mi bardzo bliskie, bo ja tak właśnie żyłam tych ładnych parę lat temu. Tak chciałam żyć i to mi imponowało.


Dziennik pisany później, Andrzej Stasiuk - czemu akurat Dziennik wybrałam? Nie wiem. Chyba podobał mi się najbardziej. Wyboru Stasiuka nawet nie będę motywować. Wy tam już swoje wiecie :)
Białe zeszyty, Sonia Raduńska - w czasach, w których byłam jeszcze nadwrażliwcem skłaniającym się ku tej lirycznej stronie świata, Białe zeszyty były dla mnie bardzo ważne. Zresztą polecałabym je sobie także teraz. To naprawdę dobrze napisany dziennik bardzo mądrej kobiety. Raduńska jest psychologiem i bardzo ciepłą osóbką, która potrafi niesamowicie motywować i podnosić na duchu.
Fabula rasa, Edward Stachura - nawet nie chodzi tu o samą Fabulę rasę. Musiałam podać jakiś przykład, a innego nie potrafiłam. Piosenki Stachury, opowiadania Stachury. To wszystko się składało i łączyło. Ja też, podobnie jak Ed, jestem takim trochę włóczęgą. Choć w moim wypadku to włóczęgostwo wygodne i niegroźne. Takie nie do końca serio. Cóż, Stachura swoimi czasy zajął kawał mojego serca i nie mogłam go tu pominąć.
To książki, które istnieją we mnie od zawsze i nigdy nie stracą na ważności. A przecież tuż obok nich czają się równie silne, żelazne tytuły. Pół mojej licealnej młodości to Graham Masterton. Teraz trochę wstyd mówić, ale tak właśnie było. Druga połowa życia to kryminały. Ostatnio w tej dziedzinie wybiła się S. J. Bolton i to którąś z jej książek uznałabym za kryminał życia. Stephena Kinga nie odkryłam (jak wielu z Was) we wczesnych latach młodości, bo we wczesnych latach młodości czytałam twórców literatury wielkiej (bo i wielkie miałam aspiracje). Ale Stephen King jakoś zawsze gdzieś tam się czaił. Znałam go i przeczuwałam jego istnienie. Nie napisałam Wam również o książkach filozofów, które też przecież mogę nazwać życiowymi. O nich pisać nie będę. Nie napisałam o Jarosławie Grzędowiczu i Księdze jesiennych demonów, która mogłaby być tą JEDENASTĄ książką.
Pokazałam Wam książki w oryginalnych wersjach okładkowych. Czyli tych "moich". Patrząc na te zestawienie, wychodzi na to, że jestem okrutnie sentymentalna. Że to co czytałam kiedyś, wbiło mi się w historię tak trwale, że wyjść z tego nie potrafię, mimo że czytam teraz zupełnie inne rzeczy. Do tamtych zawsze tęsknię. Teraz też.