Jo Nesbø
Wydawnictwo Dolnośląskie
Rok wyd. 2005
s. 344
Po Człowieku-nietoperzu norweskiego pisarza (oraz muzyka poprockowego?) Jo Nesbø, postanowiłam dać jeszcze jedną szansę skandynawskim twórcom kryminałów, głupio wierząc w potencjał, jaki skrywają te zmarznięte od mroźnych wiatrów północne dusze.
Na razie (mimo wielu prób) udało mi się przeczytać jedną książkę skandynawską (nie licząc szwedzkich Dzieci z Bullerbyn) i nie wiem, czy warto się chwalić. Był to bowiem właśnie Człowiek-nietoperz - zjadliwa, nieźle napisana pozycja, z bohaterami, których jednak ani trochę nie polubiłam, z Australią w tle, która zupełnie nie pasuje mi jako podkład kryminału, bez (czyli tu pojawia się pierwsze "bez") klimatu, dreszczyku, szczególnie silnego zainteresowania przebiegiem akcji. Akcji, która dodatkowo wlokła się bez (!) większego pomysłu. A jednak to tę właśnie książkę doczytałam do końca (tu złośliwe spojrzenie w stronę Pamiętam cię Yrsy Sigurdardóttir oraz kilku książek Nessera - co to go ostatnio nawet doceniam i czytam). Może to główny bohater, który w zasadzie w pewnym sensie mógłby być antybohaterem (przegrywa walkę z alkoholem, z własnej winy traci dziewczynę), może sam styl pisania (przekładu?), może upalne lato, sprzyjające odbiorowi tego typu książek. Nie wiem. Udało się. Zbrodnia w Australii została wyjaśniona, a ja dodatkowo dowiedziałam się kilku nowych rzeczy o Aborygenach.
Wg mojej skali 5/10.
Przyszedł czas na Karaluchy, który skończył się równie szybko, jak zaczął. Niestety. Jo Nesbø jednak nie dla mnie.